Gdy byłam dzieckiem wydawało mi się, że osoby mające trzydzieści lat (tyle i mam obecnie) są strasznie stare. Nawet przez sekundę przez myśl mi nie przeszło, że moje dzieciństwo będzie tak mocno różniło się od tego co znają moje córki. Za sprawą książki Marty Krajwewskiej “Emil, kanarek i rudy pies” udałam się w sentymentalną podróż, dzięki której mogłam powspominać własne dzieciństwo. Lata 90., kiedy z kluczem na szyi biegało się od rana do świtu po podwórku. Intensywny okres grania w „chowanego”, „króla skoczków”, „państwa miasta i kluchy”. Czasu w kórym to co działo się przed blokiem i po szkole było dla mnie najważniejsze. Okresu, w kórym moje rodzeństwo miało znaczny wpływ na moje relacje koleżeńskie.
Książka Marty Krajewskiej “Emil, kanarek i rudy pies” – czyli moja podróż sentymentalna
Jeśli tak jak ja wychowałaś się w latach 90., na pewną z przyjemnością sięgniesz po książkę Marty Krajewskiej “Emil, kanarek i rudy pies”, której fabuła jest osadzona w tych czasach. „Emil, kanarek i rudy pies” to książka dla dzieci w wieku szkolnym (moje córki są jeszcze za młode na tego typu lekturę), ale pomyslałam sobie, że jak już dorosną i zechcą dowiedzieć się czegoś więcej o tym jak rodzice spędzali czas będąc dzieckiem, ta ksiażka idealnie się do tego nada. Z perspektywy młodszych czytelników, dzieci na pewno docenią walory estetyczne ksiązki: dużą, wygodną dla oka czcionkę, ładną i wesołą okładkę oraz ilustracje pasujące do treści. Z perspektywy rodzica zwróciłam uwagę na to, że Marta Krajewska w doskonały sposób porusza trudne tematy związane z problami młodzieży w wieku szkolnym.
Rodzina to siła, ale jak jest z rodzeństwem?
W książce Marty Krajewskiej “Emil, kanarek i rudy pies” zostały opisane relacje między rodzeństwem. Ukazanie perspektywy starszego i młodszego brata idealnie nakreśla problemy każdego rodzeństwa. Mimo, że moje córki są jeszcze maluchami, wiele opisanych sytuacji skłoniło mnie do refleksji na temat niesamowitej więzi, jaka buduje się między siostrami. Z mojego własnego doświadczenia mogę dodać, że bycie najmłodszą siostrą trójki braci, wcale nie było łatwe. Z jednej strony moi bracia czuli się wobec mnie zobowiązani, aby bronić przed złem świata „malutką siostrzyczkę”, z drugiej strony dali mi solidną szkołę życia, na miarę dorastajacych młokosów, którzy nieustanie mają małpie figle w głowie. Niejednokrotnie krzyżowałam ich plany, gdyż musieli mnie zabierac na swoje „męskie wyprawy”. Jako mała dziewczynka doskonale wspinałam się po drzewach, grałam w gałę z kolegami, a jak trzeba było potrafiłam przywalić absztyfikantowi kopa między nogi. Na szczęście z tego wyrosłam. W książce “Emil, kanarek i rudy pies” bardzo ważny jest przekaz ukazujący znaczenie słowa przyjaźń oraz pokazanie dzieciom, że prawdziwe życie toczy się między rówieśnikami, a nie przed monitorem komputera.
Inne książki Marty Krajewskiej
W naszej biblioteczce znalazły sie jeszcze dwie inne powieści Marty Krajewskiej: „Noc między Tam i Tu”, „Świt między Dobrym i Złym” które tworzą spójną całość. Jest to literatura zdecydowanie dedykowana starszym dzieciom, które podobnie jak autorka uwielbiają kulturę Słowian, świat baśni i magii rozbudzający naszą wyobraźnię. Są to oryginalne propozycje dla najmłodszych, dzięki którym dzieci nie tylko stykają się z problemami na które napotykają się w kontakcie z rówieśnikami. Dzięki osadzeniu fabuły w świecie słowiańskich legend, dzieci mają okazję poszerzyć swoje horyzonty i być może zainteresować się bliżej literaturą fantasy, czy po prostu historią. Obie te opcje uważam za szalenie ważne i edukacyjne. Wydaje mi się, że „Noc między Tam i Tu”, „Świt między Dobrym i Złym” Marty Krajewskiej mogą szczególnie przypaść do gustu chłopcom w wieku szkolnym (ale nie wykluczam tutaj absolutnie żeńskiej części młodzieży). Po prostu moim braciom zawsze było bliżej do tego typu tematyki, mimo że to ja wylądowałam z zamiłowania na studiach historycznych, specjalizacja starożytność.
Śmieszne…hymn.. pamiętam jak graliśmy ekipą na podwórku przed blokiem w piłkę, wtedy na każdym bloku wisiał ZAKAZ GRY W PIŁKĘ i Pani wtedy starsza ( Koło 50 to przecież dla dziecka 7 letniego dinozaur) biegała za nami po klabach z kwiatkami z rurą od odkurzacza. pamiętam jeszcze, że ja jako jedyna na osiedlu miałam grę monopoly i byłam królową podwórka ogólnie nasze dzieciństwo było 1000 razy lepsze niż teraz naszych dzieci.. niestety..
Dziś wspominam to z uśmiechem ale kiedyś nie było mi do śmiechu, w czasach kiedy brakowało wszystkiego moje kochane rodzeństwo zrobiło mi psikusa podarowując czekoladkę w pudełku od zapałek bardzo ładnie zapakowane…mojej radoścj nie było końca czar prysł kiedy otworzyłam ową czekoladkę wsadziłam palec i wykrzyczałam na głos cyt.” To jest gówno…”to była jedna z najbardziej zabawnych rzeczy która przytrafiła mi się w dzieciństwie mam na myśli tu pomysłowość mojej siostry i brata
Moje cale życie to dobry scenariusz na komedię, ciągle coś mi się przytrafia. W tamtym momencie była to dla mnie tragedia, obecnie wydaje mi się to bardzo zabawne, aż głupie 😉
Miałam kilka lat, może osiem, ale nigdy nie miałam własnego roweru. Za to mój starszy brat właśnie dostał niedużego BMXa. Hit! Każdy zazdrościł!
Nie wiem, czy to ja wpadłam na ten pomysł (wątpię, bo jestem strachliwa), czy inni mnie namowili (pewnie tak, jestem podatna na wpływy), ale postanowiłam się przejechać tym rowerem.
Żeby bylo zabawniej, wystartowałam z górki. Przecież nie umiem jeździć. Nie wiem, że trzeba pedałować 😉 A tym bardziej nikt mi nie powiedział, że trzeba manewrować kierownicą. A hamowanie! Czarna magia!
No i spanikowałam.
Puścili mnie z tej górki. Cała wieś się przyglądała.
Oj jak było szybko!
A że teren wertepowy, to raz dwa udało mi się spektakularnie wylądować prosto na płocie sąsiadki.
Spadłam na ramę. Strategicznym miejscem.
Zanieśli mnie do domu.
Pamiętam do dziś jak leżę rozebrana, nogi rozchylone a zmartwiona wieś się przygląda czy nic mi się nie stalo ;)))
Moje dzieciństwo to szalone zabawy z dziećmi mojej cioci, a miała ich 11. Najbardziej śmieszna sytuacja jaka zapamietalam to zabawy na łące, między lasami. Po środku łąki rosły dwie bardzo stare i wysokie lipy, sąsiad Łukasz wpadł na pomysł aby zorganizować wyścigi które wejdzie z nas najwyżej. Jako pierwsi walczyli Łukasz i Majka. Każde z nich wybrało drzewo i juz po kilkunastu minutach, czubki drzew były ich. Wszystko pięknie i ładnie. Problem pojawił się przy zejściu Majka utknela i za nic nie chciała się ruszyć, bała się że spadnie. Paulina jej najmłodsza siostra poszła po wujka, wujek był niski i gruby przyjechał na rowerze jak jakiś Superman . Postura nie pozwoliła mi wejść na drzewo a groźby i prośby nie pomogły. Zadzwonił po strażaków. Przyjechali na sygnale i oczywiście za pomocą drabiny sciagneli ja na ziemię. Oczywiście otrzymaliśmy reprymende a po kilku dniach nasze drzewa zostały ogrodzone. Nie powstrzymalo nas to i całe wakacje się bawiliśmy na lipach.
Mam kilka zabawnych ale też trochę głupich historyjek. Jedna z nich jest taka. Kiedyś z moim bratem kiedy mieliśmy po 6-7 lat (między nami jest rok różnicy) wpadliśmy na pomysł. W zasadzie to on to wymyślił. Miał taki śmieszny mały rowerek, postanowił zamontować do niego bagażnik żeby mnie wozić. Nie pamiętam już w jaki sposób go zamontował, ale to zrobił. No i chciał go wypróbować. To poszliśmy na szosę, usiadłam na bagażniku, mój brat zaczął pedałować. I jedziemy, fajnie, pięknie do czasu. Po przejechaniu 100 metrów bagażnik się oderwał, spadam i przejechałam brodą po asfalcie. Mój brat dopiero po chwili się zorientował, że jedzie mu się za lekko. Jak mnie zobaczył to tak spanikował, że przez pół dnia się ukrywalismy w bazie na cegłach. Przyniósł mi zamiast plastrów papier toaletowy do tamowania krwi. Po jakimś czasie rodzice zaczęli nas szukać i jak znaleźli to tak wyzywali mojego brata. Dopiero jak w domu zobaczyłam się w lustrze to zrozumiałam dlaczego. Miałam tak zdarta brodę, że bliznę mam do dzisiaj. I do szkoły przez tydzień musiałam chodzić z brzydki plastrem na brodzie. Mojego brata oczywiście to niczego nie nauczyło, parę dni później znowu wymyślił jakiś istnie szatański plan 🙂
super pomysł
Z sentymentem wspominam moje dzieciństwo, w którym zimie królowały sanki i worki z sianem (oj, na takim worku zjechać z górki pełnej śniegu to dopiero była zabawa). Wieczory przy „Plebanii” i „Klanie”. Obowiązkową wieczorynkę o 19:00 i serial „Power Rangers” oraz bajkę (wtedy to była dla mnie bajka, a nie anime) pt. „Czarodziejka z Księżyca”. Oglądałam ją razem z moją koleżanką i często do niej chodziłam, by wspólnie bawić się w „Czarodziejki z księżyca”. Pewnego razu do niej poszłam i dowiedziałam się, że jej kotka ma małe kocięta. Wtedy to bardzo często chodziłam do niej, by zobaczyć małe.
Po pewnym czasie kocięta można było przygarnąć i ja, bez zgody mamy, taty, babci czy kogokolwiek z domu przyniosłam w koszyku (koszyk miałam od koleżanki) małego, słodkiego kociaka, którego po pierwszym szoku rodzinka pokochała. Jako, że byłam dzieckiem kochanym, to brałam tego kociaka do mamusi często, bo smutno zapewne było maluchowi bez jej miłości. Może ta historia nie jest zabawna jak się o niej opowiada, ale jak wspominam, że potrafiłam małym kotem, włożonym do koszyka latać codziennie do koleżanki, by tylko kot zobaczył mamę, to pojawia się u mnie uśmiech na twarzy.
W ogóle ten nasz kot był specyficzny. Chodził tylko lewą stroną drogi – zawsze! Potrafił zacząć bitwę z naszym psem (bo akurat chce się bawić). I zawsze był nazywany Panem Kotem, bo w pewnym sensie był Panem – dostojnym kotem, któremu miłości nigdy nie brakowało.
Straszne opowieści Kasi, czyli… bajka o Kogucie!
Gdzieś na końcu świata, w najpiękniejszej na świecie wsi, mieszkali sobie Dziadkowie. Dziadkowie mieli jedną, ukochaną wnusię, którą rozpieszczali i, którą gościli u siebie przy każdej możliwej okazji. Mieli też gospodarstwo: kurki, gąski, krówki etc.
Kasia – bo tak na imię miała ta dziewczynka – była rozkapryszoną i dająca popalić całej rodzinie, czterolatką. Ach! Ta mała łobuziara tak bardzo potrafiła grać na nerwach, że jej mama niejedną operetkę mogłaby już napisać…
Ale wracając do rzeczy!
Dziadzio kochany za punkt honoru postawił sobie, że nauczy Kasię jeździć na rowerze (takim prawdziwym! Bez doczepianych kół!). A babcia? Babcia zaopatrzyła się w spory zapas gazików i wody utlenionej, bo – już ona dobrze wiedziała, oj wiedziała, że dziadka nie przegada i ten nie odpuści, dopóki nie nauczy Kasi jeździć (przy okazji wydało się, po kim ta Kasieńka taka uparta i zawzięta!).
I się uczyli…
Minął pierwszy dzień – Kasia zużyła pół babcinego arsenału dezynfekującego.
Minął drugi dzień – gdyby dziadek nie był jeszcze siwy, to osiwiałby właśnie w tym momencie.
Minął trzeci dzień – dalej nie było żadnych efektów dziadkowych starań, a żywotność roweru diametralnie się skróciła.
Nadszedł wreszcie czwarty dzień.
Jak już wiecie – Kasia była rozpieszczoną złośnicą. Na jej widok nawet kwiatki udawały, że uschły, by nie narażać się na dziecięce „tortury”. Kasia ciągnęła krowy za ogon, pieski za uszy, a kury straszyła kijem. Ale nagle pojawił się ON! BYŁ OGROMNY! NAPUSZONY! Ze złowrogą iskierką w czach, które „mówiły”: „Ty mały bandyto! Karma wraca!”
I zaatakował!
Kasia uciekała w podskokach (dosłownie), odczuwając bolesne dziobnięcia w pupę. Przerażona jak nigdy, wołała o pomoc, ale nawet dziadkowi nie udało się przegonić Koguta, który ewidentnie chciał wymierzyć sprawiedliwość niesfornej dziewczynce.
Zapłakana, wystraszona, chwyciła rower i niewiele myśląc, ruszyła przed siebie. Okazało się, że nie tylko umie jeździć, ale też potrafi robić rowerem slalom wokół porozkładanych na podwórku snopków słomy. Metą okazała się sterta dopiero co zrzuconego z wozu siana.
Babcia: przerażona (powiedziała, że w niedzielę zrobi najlepszy rosół pod słońcem), dziadek: zachwycony (radośnie krzyczał, że dopiął swego), Kasia: nie do końca rozumiejąc co się właśnie stało, ze łzami w oczach masuje się po pupie, a Kogut… temu zebrało się zaś na odśpiewanie triumfu („wypiał” chyba wtedy cały „koguci śpiewnik”).
Tak oto Kasia nauczyła się jeździć i spokorniała, a przynajmniej nabrała dystansu do zwierząt. Co było dalej z kogutem? – zacytuję „klasyka”: „Ty najeżony kogucie! Karma wraca!”…bo niedzielny obiad był prze-pysz-ny!!!)
♥♥♥
Kasia dziś ma 29 lat i doskonale pamięta tamtą historię. Przy każdej rodzinnej imprezie dziadkowie wspominają, jak to ich zawzięty kogut bronił swej kury. Z zazdrości o nią zaatakował dziewczynkę, która tego dnia upatrzyła sobie jego lubą i chciała policzyć jej piórka.
♥♥♥
I ja śmieję się razem z nimi, bo, choć nie już pamiętam, jak boli dziobnięcie koguta, to na rowerze uwielbiam jeździć:) Mam tylko mały problem. Mój dziadzio zamierza teraz nauczyć jeździć na rowerze mojego syna. I jak tu żyć – się pytam?:)
Buziaczki dla Dziadzia i wszystkich „przygodowych” dorosłych:)
Gdy byłam mała strasznie chciałam mieć rodzeństwo. Marzyłam o malutkim dzidziusiu, którym będę mogła się opiekować, o którego będę mogła się troszczyć. Wyznałam to sąsiadkom, jako że mieszkałyśmy wtedy z mamą na osiedlu, miałyśmy ich całe mnóstwo. Roześmiane odparły, że dzieci przynosi bocian, więc powinnam wysypać na parapet trochę cukru, aby widział, do jakiego okna ma podrzucić malucha. I oczywiście zrobiłam to! Tylko zamiast garści, rozsypałam całe opakowanie. Nie muszę wspominać, że mama była zła, a dzidziusia bociek nie przyniósł?
Moja wspomnienie nie jest zabawne, ale bardzo często teraz do niego wracam i po prostu chce mi się śmiać.
Gdy miałam chyba 9 lat rodzice wysłali mnie na kolonie. Dla takiego dziecka 3 tygodnie bez rodziców to raczej nic fajnego. Mimo, że było dużo dzieci i ciekawe wycieczki do stolicy to pierwszy tydzień przepłakałam chyba cały .
Jakoś później znalazłam koleżankę i po woli minęła ta kolonia. Ale po wszystkim postanowiłam, że nie wrócę już do tego miasta i tak było do zeszłego roku, kiedy to mąż postanowił się przebranżowić. Jak się później okazało to właśnie do Piaseczna dostał przydział i teraz jeździmy tam z dzieckiem co kilka tygodni. I już nie jest to to straszne miasto z dzieciństwa
Teraz spędzamy tam dużo cudownych chwil z naszym maleństwem – gromadzimy tylko pozytywne wspomnienia, są też plany że może spędzimy tam resztę życia. I śmiejemy się z tego jakie to życie potrafi być przewrotne
No to teraz kolej na mnie:)
Rodzina mnie nie oszczędza! Na każdym spotkaniu w gronie najbliższych prędzej czy później temat schodzi na mnie, a o moich przygodach z okresu wczesnodziecięcego krążą mity i legendy. No cóż… Może i chciałabym być sławna (i bogata), ale nie tak:P
O co chodzi?
O moje rzekome zamiłowanie do majciorów – tak, ja też nie mogę w to uwierzyć i hołduję zasadzie, że „co było a nie jest, nie pisze się w rejestr” (swoją drogą miałam farta, że w tamtych czasach nie było fejsa, bo moja mama by mnie nieźle załatwiła – to jest szalona babeczka:)
Historia, o której chcę napisać, wydarzyła się, gdy miałam 3 lata (był to początek lat 90-tych). Mama zostawiła mnie pod opieką babci. Zmęczona pracą na gospodarstwie Babula zrobiła sobie popołudniową drzemkę. Ja bawiłam się – jak zawsze: grzecznie i jak nigdy: cicho, ale mama zapomniała uprzedzić moją kochaną Babi, że cisza w przypadku małego dziecka zwiastuje nieszczęście.
Jak się okazało, (1) postanowiłam się wystroić i (2) wybrać na spacer. I tu właśnie w roli głównej pojawiają się wspomniane wcześniej majciorki.
(1) Wydobyłam z szafki jakieś majtki, założyłam je sobie na głowę, po czym mamy kredką do oczu narysowałam sobie na twarzy „niewiadomoco” – tak „wyrychtowana” wyszłam z domu.
(2) Jak się okazało, moim punktem docelowym był sklep. Gdy dotarłam na miejsce, rzuciłam na ladę 20 gr i z zadowoleniem poprosiłam o dwie gumy kulki. Właścicielka – koleżanka mamy – zamknęła sklep i odprowadziła mnie do domu.
Babcia złoiła mi cztery litery, a rodzice jeszcze poprawili (podobno dwa dni nie mogłam usiąść:P)
O ile zrozumiałam wtedy, że nie powinnam wychodzić z domu sama, o tyle nie przestałam gustować w tych, jakże oryginalnych, nakryciach głowy.
W „tamtym” sklepie moja historia jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, z ekspedientki na ekspedientkę, a gdy tylko się pojawiam, to sobie żartujemy z pomysłów dzieci i wymieniamy historiami:)
Cóż. Chyba muszę już żyć z piętnem panny z majtkami na głowie:D
Pamiętam jak dostałam na komunię górski rower i postanowiłam nauczyć na nim jeździć moją młodszą siostrę, która wcześniej jeździła tylko na zwykłym rowerze składaku.Gdy Mariola ruszyła dopingowałam ją głośno i krzyczałam by jechała szybciej. Siostra chciała wyhamować ale zapomniałam jej powiedzieć, że w nowym rowerze hamuje się hamulcem ręcznym, a ona kręciła do tyłu nogami i bardzo szybko wjechała do rowu i uderzyła w płot. Po chwili w nerwach złapała gałąź i mnie goniła że zrobiłam to specjalnie.A ja bardziej niż siostry żałowałam nowego roweru który podczas upadku się porysował na szczęście siostrze nic się nie stało.
Doris, płaczę ze śmiechu przez Ciebie 😀 nagroda załużenie leci w Twoje ręcę 🙂 gratuluję 😀 Sprawdź, proszę maila 🙂
Pamiętam, jak dziś. Gramy sobie w siatę na podwórku pod blokiem babci. Przez trzepak, rzecz jasna. Dziewczyny contra chłopaki. Płeć piękna uśmiecha się, stroi miny, podlotki takie, z nadzieją, że gra w piłkę pozwoli znaleźć chłopaka. Gramy tak i gramy, sam środek meczu. Ja też oczywiście uśmiecham się i stroję miny, aż tu nagle babcia mnie woła. Odwracam się, żeby wypatrzeć ją wśród drzew, które gęsto zasłaniają blokowe okna i ścieżkę tuż obok. W tym momencie TRACH. Piłka trafia mnie centralnie w głowę. Tracę równowagę i lecę na piach. A chciałam być taka piękna… Tyle w temacie romansów z wakacji.
Pięciolatki, przedszkole. Gramy w planszówkę, nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale wziełam mojego pionka do buzi i uppppssss, połknęłam! Przedszkolanka, oczywiście panika, itd. Mama na luzie – trzecie dziecko 😉 pewnie sam wyjdzie. Ja zmartwiona, bo jak on ma wyjść?!
Na drugi dzień, no jest pionek 😉 Idziemy do przedszkola, mama pociesza przedszkolankę, że wszystko ok, a ja zadowolona:
– Pani Aniu, czy ja mam ten pionek przynieść???
– Nie! Nie! Nie trzeba…
Hahahaha…
Mama mówi, że nigdy nie zapomni miny przedszkolanki, a ze mnie do tej pory się śmieje.
Kasiu, historia z pionkiem przezbawna 😀 Gratuluję, sprawdź maila – wygrywasz 1 książkę 🙂
Pięciolatki, przedszkole. Gramy w planszówkę, nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale wziełam mojego pionka do buzi i uppppssss, połknęłam! Przedszkolanka, oczywiście panika, itd. Mama na luzie – trzecie dziecko 😉 pewnie sam wyjdzie. Ja zmartwiona, bo jak on ma wyjść?!
Na drugi dzień, no jest pionek 😉 Idziemy do przedszkola, mama pociesza przedszkolankę, że wszystko ok, a ja zadowolona:
– Pani Aniu, czy ja mam ten pionek przynieść???
– Nie! Nie! Nie trzeba…
Mama mówi, że nigdy nie zapomni miny przedszkolanki, a ze mnie do tej pory się śmieje.
Obecnie jestem młoda babcią a moje dzieciństwo przypadło na lata 60/70. Było zupełnie inne niż moich dzieci czy wnuków a wspominam je z wielkim sentymentem. Jak że popularne było powiedzenie do rodziców – „Mamo, Tato idę polatać” . Brało się kromkę chleba z masłem i cukrem i biegiem na ulicę ( wychowywałam się w małej miejscowości, placów zabaw u nas nie było).
Nie lubiłam opuszczac szkoły ale zdarzyło mi się kilka razy byc na wagarach. Te pierwsze pamietam szczególnie, byłam wtedy w 2 klasie podstawówki i panicznie bałam się dentystki, gdy któregos dnia po przyjsciu do szkoły dowiedziałam się, ze u nas w klasie ma być kontrola dentystyczna odwróciłam się, wróciłam pod dom i 3 godziny spędziłam pod płotem sąsisednej posesji i dopiero jak minęły wszystkie lekcje ( a miałam zegarek to wiedziałam ) wróciłam do domu 😉
Przez pięć dni zastanawiałam się, którą z historii mojego dzieciństwa mogłabym uznać za najzabawniejszą – na wspomnienie wielu z nich do tej pory się śmieję. W rankingu na najlepszą opowieść mogłaby z powodzeniem wziąć udział ta, w której:
1. Wraz z siostrą powycinałyśmy z banknotów „głowy” by przyczepiwszy do nich rurki do napojów zrobić teatrzyk kukiełkowy. Rodzice nie bili nam braw 😉
2. Udekorowałyśmy klejem tort przygotowany na moje piąte urodziny, gdyż uznałyśmy, że przygotowana przez mamę dekoracja nie jest wystarczająco efektowna.
3. Starsza siostra na dzień przed komunią nożyczkami zrobiła mi (a raczek wyskubała) twarzową fryzurę długości około 10cm, nie musiała długo przekonywać mnie do swoich fryzjerskich umiejętności. Fryzura zawierała modną grzywkę.
4. Z tą samą siostrą urządziłyśmy zawody w skakaniu z łóżka piętrowego na wersalkę. Skoczyłam tak daleko, że odbiłam się od pieca i wylądowałam ze złamaną ręką na pogotowiu. Nie muszę dodawać chyba, że bezdyskusyjnie zawody wygrałam.
Ale chyba jednak mimo wszystko z największym śmiechem wspominam czasy, w których nasz kuzyn wkręcił nas, że podczas burzy, gdy pojawiają się błyski, Pan Bóg robi nam zdjęcie! (Pamiętacie słynne aparaty z fleszem?) W związku z tym przy każdej burzy cała nasza wesoła gromadka kuzynostwa stała dziarsko przy oknie i szczerzyła zęby czekając na błysk 😀 😀 😀 Ten sam kuzyn był w stanie wmówić nam, że gdy śpimy na książkach ich treść wchodzi nam do głowy. Przez tydzień spałam na opasłym tomie Baśni Andersena!
Moje dzieciństwo nie było łatwe 😉
Czy są już wyniki?
Basia, twoje przygody rozwaliły mnie na łoaptki 😀 Proszę sprawdź maila – 1 książka trafia w Twoje ręce 🙂 Gratuluję 🙂
Tak są juz wyniki. Wygrywa Basia, Kasia oraz Doris – wszystkim gratuluję – sprawdzcie proszę skrzynki mailowe. Pozostałym uczestnikom ogromne podziekowania za zaangażowanie. Jeszcze w tym tygodniu będę mieć dla Was do wygrania 5-osobowe wejsciówki do Muzeum Polin w Warszawie <3